Dla mnie te Święta nie będą wesołe. Odszedł Stasiek Wielanek.
Parę lat temu poproszono mnie o kilka słów o współpracy z NIM. “Tyle po nas, ile na płytach” – mówił Stasiek. Dzisiaj jestem w żałobie razem z Jego rodziną – w czasach ogólnej bylejakości zabraknie go bardzo…
„Ująć w kilka słów współpracę ze Staśkiem Wielankiem” – to w moim przypadku zadanie niewykonalne… Można oczywiście pobieżnie powiedzieć o trzech (teraz już pięciu i szóstej w planach) wspólnych płytach, paru ważnych wspólnych koncertach, czy o kilku ważnych wymianach zdań, ale to absolutnie nie jest w stanie oddać fenomenu, jakim jest Stanisław Wielanek na mojej drodze artystycznej.
Moja współpraca ze Staśkiem zaczęła się przy okazji płyty Jacka Bończyka i zespołu Kameleon p.t. „Tango Kameleon”, gdzie Stasiek był zaproszony jako gość do wykonania w duecie z Jackiem tanga „Milionerzy”. Spotkanie wywarło na mnie ogromne wrażenie, wywracając do góry nogami moje dotychczasowe pojęcie o podziale na tzw. „zawodowców” i „chałturników” – bo w studio pojawił się człowiek, który doskonale wiedział co ma zrobić, jak ma zrobić i dlaczego to, co robi, robi tak, jak robi… Słowem Stasiek wywodzący się – zdaniem wielu – z balansującej na granicy kiczu i chałtury kultury niższej objawił mi się jako najwyższej próby profesjonalista, obdarzony talentem i szczerością artystyczną. Bo Stasiek nie udaje. Stasiek jest… Staśkiem! Akordeon brzmi jak akordeon, fortepian jak fortepian, a Stasiek ma barwę – Staśka. W czasach bylejakości i ogólnej średniości artystycznej mocne kolory są szokujące, ale czy to wina kolorów? Czy polska scena muzyczna bez Staśka byłaby kompletna i pełna? Jak nie ma tęczy bez wszystkich kolorów, tak i pusto byłoby bez koloru Staśka i jego uporczywego przypominania Warszawy we wszystkich jej aspektach.
Pracując z nim nad płytami „City Boy” nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że tworzy się na moich oczach legenda – oto gigant warszawskiego folkloru miejskiego nagrywa w nowych aranżacjach piosenki stare i nowe. Wielką dbałością otacza każdy utwór i – jak trzeba – spiera się, jednak zachowując zaufanie i szacunek w przypadku odmiennego zdania z aranżerem. Praca z nim nie jest nigdy byle jaka… Praca dla niego jest esencją. Proces tworzenia sprawia mu sporo radości, a przy okazji pobudza go do wspomnień, które dla młodszych muzyków są bezcenne. No i to jego uporczywe wezwanie: „nagrywajcie ile się da, póki macie pomysły i energię” – czyż nie jest wezwaniem do przejścia wprost do legendy? Tyle po nas, ile na płytach – mówi Stasiek i tak żyje. Co chwilę pozostawia ślad. Realny i trwały. Nie jest jak pseudo-gwiazdki liczące swoje życie artystyczne w tygodniach i miesiącach. Stasiek to niestrudzony drogowskaz artystyczny.
Można by się uprzeć i jednak wymienić daty i miejsca koncertów, premiery płyt i wiele mało lub bardzo ważnych szczegółów, próbując w ten sposób opisać rozmiar talentów Staśka. Ja jednak pragnę powiedzieć od siebie, że współpraca z nim może mieć taki wymiar, jak dla młodego żołnierza kontakt z weteranem dawnych wojen – może i nawet technika poszła do przodu, ale nadal w cenie jest zwykła żołnierska odwaga i szczerość.
Przeszło pięćdziesiąt lat temu w podobnej sytuacji stanął Astor Piazzolla, który nie wierząc w wartość swoich dzieł udał się do Europy, celem szkolenia swoich umiejętności kompozytorskich pod okiem słynnej profesor Nadii Boulanger. Napisał wtedy na jej prośbę kilka próbnych utworów i… właśnie ona odesłała go z powrotem, twierdząc, że powinien robić, to co robił, bo tylko to robił szczerze.
Stasiek Wielanek znalazł swoją drogę artystyczną dość wcześnie.
Całe szczęście nie marnował czasu na próby bycia kimś innym, niż ON SAM.